niedziela, 10 lipca 2016

Koniec raju


 Naszedł koniec czasu mojego osobistego obozu biegowego w Bieszczadach. Tak szybko minął, jak mrugnięcie okiem, szczęśliwi czasu nie liczą i tak było teraz, tak dobrze mi było, że zatraciłem się
w pasmach górskich. Ja  Rozbiegany Tata, dziecko miejskiego asfaltu mimo, że adaptacja początkowa do ciągłych podbiegów była trudna to poczułem się wolny jak orzeł na niebie, który tu rozpostarł w pełni swe biegowe skrzydła. Co dało mi te dziesięć dni? Przede wszystkim świadomość jak w mieście jest ubogie to bieganie, jak monotonne i łatwe z jednej strony, wszędzie jest płasko niemal jak po stole. Z punktu widzenia treningowego zyskałem trochę siły na podbiegach, w mojej Łodzi jakikolwiek nachylony teren to pestka w porównaniu z Bieszczadami. Zazdroszczę jak wygranej w totka ludziom, którzy mogą trenować i mieszkać w górach, jakichkolwiek, im wyższe tym lepsze, zazdroszczę, że mogą każdego dnia wyjść przed dom i od razu są na wspaniałym treningu. Żal opuszczać te połoniny bieszczadzkie, bo piękny to rejon, dziki i ciekawy. Na pewno wrócę tu jeszcze nie raz, bo bieganie po tutejszych ścieżkach jest jak odkrywanie, nie jak otwieranie prezentów choinkowych, za każdym rogiem jest coś innego, inny krajobraz, inny widok, inny zapach. Mimo, że nastąpił koniec mojego raju biegowego dla mnie to nigdy nie poprzestanę biegać po górach, kiedyś jak tylko będę mógł to trafię do nich za zawsze.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz